16 grudnia 2012

Prolog

„Daj komuś ogień, a będzie mu ciepło przez jeden dzień, ale wrzuć go do ognia, a będzie mu ciepło do końca życia.”
- Terry Pratchett


Maj, 2010 r.
Róisín Hayes miała dwadzieścia cztery lata, delikatne rysy twarzy, irlandzkie pochodzenie i… mnóstwo pracy. Siedziała na podłodze w pokoju nad stosem kartek, co chwilę zmieniając ułożenie nóg w beżowych cygaretkach. Pracowała nad projektem filmowym  na studia, z każdą minutą pogłębiając swoją frustrację. Dlaczego obca jej była umiejętność stworzenia czegoś ponadprzeciętnego? Kto rozdawał karty na tym świecie i z jakiej racji jej przypadły wszystkie do wymiany? Czy nie nadeszła pora, by to właśnie ona miała wszelkie podstawy do triumfalnego okrzyku: Oczko! i zgarnięcia całej puli? A może po prostu była słabym graczem i powinna przerzucić się na bingo…
Niecierpliwym ruchem odgarnęła z czoła jasnoblond włosy, wydymając przy tym usta. Oparła brodę na dłoni, by po raz dziesiąty, z wyraźnym napięciem odznaczającym się na jej twarzy, przeanalizować scenariusz. Nienawidziła niedociągnięć, każdy detal musiał odnosić się do innego, każda sceneria musiała być idealnie dopracowana. Wszystkie potencjalne skazy godziły w jej dumę, pozbawiały poczucia perfekcji, do której całe życie tak zawzięcie dążyła. Podrapała się końcówką ołówka za uchem, intensywniej marszcząc brwi, po czym wykreśliła kolejne zdanie. Uniosła na chwilę głowę, szukając natchnienia. Jej wzrok padł na zdjęcie Grace Kelly. Instynktownie ściągnęła łopatki i wyprostowała szyję. Hollywoodzka gwiazda lat 50 wraz ze swoją koronkową suknią ślubną, nieodpartym urokiem, tajemniczym półuśmiechem i badawczym spojrzeniem, stanowiła ucieleśnienie wszystkich dążeń i marzeń Róisín. Dziewczyna już widziała siebie u boku zakochanego w niej poza granice przyzwoitości księcia Monako albo kogoś o równie romantycznej pozycji, kroczącą między gośćmi i rozdającą łaskawe uśmiechy. Z głośników dobywa się przejmujący głos Steve’a Perry’ego, który z takim przekonaniem wyśpiewuje słowo Faithfully, wrażliwi i sentymentalni zaproszeni zaczynają płakać ze wzruszenia, wycierając łzy jedwabnymi chusteczkami. Wokół unosi się zapach konwalii i deszczu, wprawiając ją w jeszcze lepszy nastrój, potęgując wrażenie słuszności decyzji. Na jej sylwetkę pada promień słońca, co niechybnie świadczy o zbliżającym się szczęśliwym pożyciu. Oczywiście ma na sobie coś starego, nowego, pożyczonego i niebieskiego, zaś w jej lewym bucie spoczywa irlandzka moneta pięciopensowa. Zadbała o wszystko, niedopełnienie którejkolwiek z tradycji nie miało już możliwości popsucia ślubu. Róisín właśnie otwierała usta, by powiedzieć oczekiwane przez wszystkich: TAK, gdy drzwi do jej mieszkania otworzyły się z głośnym hukiem.
-  Znowu nie działa ci telefon? – przywitał ją Jamie, chłopak o kręconych brązowych włosach, niesfornej, odrobinę za długiej grzywce i nieco nieobecnym, a czasem wręcz zamglonym spojrzeniu. Poprawił szalik i nasunął okulary głębiej na nos, po czym wyjął zza pleców kamerę. – Mieliśmy dzisiaj zacząć nasz projekt – przypomniał, wskazując na urządzenie.
Jamie O’Connell był jej przyjacielem odkąd podjęli studia w Trinity College i rozpoczęli swoją przygodę z reżyserią filmową. Niezwykle entuzjastyczny i wrażliwy na piękno, zyskał jej pełne uznanie, zaufanie i oddanie już na pierwszym roku. Pomieszkiwali u siebie nawzajem, taktując swoje towarzystwo jako coś oczywistego, niemającego nigdy się zmienić i absolutnie niezbędnego do funkcjonowania. Zawsze pachniał mieszanką mentolowych papierosów, kawy mrożonej i imbirowych cukierków i Róisín nierzadko miała wrażenie, że ten aromat zastępował jej powietrze. Uśmiechał się niepewnie, w nieopisanie rozczulający sposób, czym niezłomnie poprawiał jej humor. Na wszystko patrzył z dozą abstrakcji, każdy aspekt życia pojmując przez pryzmat sztuki.
I miał nieznośny zwyczaj przerywania jej w najmniej odpowiednich momentach. Róisín odnotowała w głowie, żeby pod żadnym pozorem nie wysyłać mu zaproszenia na ślub.
- Nie mam szczęśliwej ręki do elektroniki – mruknęła, niezgrabnie podnosząc się z podłogi. Wygładziła fałdki błękitnej koszuli i spojrzała na niego bezradnie. – Ani do tego scenariusza – dodała, dramatycznym gestem rozrzucając zapisane kartki.
Jamie przygryzł lekko dolną wargę, nadając swojej twarzy wyraz troski, maskując tym samym pełen rozbawienia uśmiech. Róisín miała w genach przesadnie teatralne zachowania, w których obliczu niezwykle ciężko zachować powagę. A sytuacja, według jej kreatorki, tego właśnie wymagała. Posłusznie trzymając się swojej roli, ostrożnie odłożył kamerę na łóżko i wsunął dłonie głęboko w kieszenie.
- Chodź.

Jamie zabrał ją do Phoenix Park, gdzie usiedli na czerwonym bawełniano-akrylowym kocu. Na obszarze ponad 700 hektarów przewijali się głośni rdzenni Irlandczycy, przypominający nieco dezerterów rozproszonych w niewielkie grupki, zapewne stacjonujący wśród natury w oczekiwaniu na otwarcie pubów, amatorzy sportów, skaczący i biegający niczym poczciwe ofiary ADHD zmuszone przez nikomu nieznane wyższe siły do odstawienia leków, bezbarwni spacerowicze, przyjmujący swoją obowiązkową, przepisaną przez lekarzy dzienną porcję tlenu, nim znów zasiądą przed telewizorem oraz wiecznie zaciekawieni turyści, mimo ekscytacji zasłaniający sobie krajobraz rozkładanymi mapami. Prawdziwy kalejdoskop twarzy i zachowań uwieńczany w całej swej krasie przez Jamiego na kliszy negatywowej. Róisín niezmordowanie zaglądała mu przez ramię, jakby istotnie była w stanie zobaczyć efekty jego pracy na aparacie analogowym, z pełnym zaangażowaniem wskazując palcem kolejnych wdzięcznych modeli. Po chwili zaczęli zgadywać kto pracuje w jakim zawodzie i w jakim konkretnie celu przyszedł do parku, co przerodziło się w tworzenie metryki, a właściwie pełnego życiorysu, łącznie z ilością partnerów seksualnych i chorób genetycznych. Deszcz przerwał jednak to swoiste kreowanie własnej rzeczywistości, wypędzając maruderów, a więc obiekty ich domysłów, wyraźnie dając znać, że zabawili tu wystarczająco długo.
Oboje wybiegli przez bramę, zasłaniając się kocem i dla równowagi wskakując w tworzące się kałuże, chichocząc przy tym jak dzieci.
- Trzeba wymyślić nowe atrakcje – stwierdził w końcu Jamie, zatrzymując się przy ulicy. Ułożył dłonie na kolanach i pochylił się w nieudanej próbie uspokojenia oddechu.
Róisín, nie czekając na dalsze wskazówki, machnęła ręką na nadjeżdżający samochód. Auto zatrzymało się gwałtownie, ochlapując jej jasne spodnie sporą porcją brudnej wody. Dziewczyna przejechała dłonią po mokrych, lekko skołtunionych blond włosach, starając się nadać im bardziej cywilizowany wygląd. Jamie wyprostował się, z wyczekiwaniem wpatrując się w przednią szybę. Drzwi otworzył im jedną ręką mężczyzna lat czterdziestu paru, z krótkimi ciemnymi włosami i pseudohipisowską kozią bródką. Nosił lustrzane ray-bany i czarno-białą sportową koszulkę a la lata pięćdziesiąte z geometrycznym wzorem pośrodku. Róisín  zauważyła, że ma niezwykle owłosione ramiona. Dlaczego w Deszczowej Piosence pojawił się King Kong?
- Wskakujcie, dzieciaki – odezwała się wierna kopia słynnego goryla, unosząc okulary i przesadnie poruszając brwiami w górę i w dół.
Jamie uśmiechnął się uprzejmie, po czym zajął miejsce z tyłu. Róisín wślizgnęła się na siedzenie obok, wciągając za sobą koc, który obficie skropił tapicerkę. Mężczyzna ruszył poboczem jak agresywny osiemnastolatek, który właśnie otrzymał prawo jazdy.
- Brian McLoughlin – zagaił, odwracając się do nich, zupełnie nie kontrolując drogi. Poczekał aż oboje się przedstawią, by po chwili wpaść w monotonny monolog.
Brian był bezsprzecznie bystry, ale ten rodzaj inteligencji sprawiał, że Róisín miała mu ochotę życzyć nagłego zapalenia opon mózgowych. Uważał się za wybitnego znawcę w każdej dziedzinie i czuł nieposkromioną potrzebę dzielenia się swoją encyklopedyczną wiedzą. Warzenie piwa. Giełda papierów wartościowych. Życie w Irlandii. Owczarstwo. Polityka. Nie przestawał mówić ani na chwilę.
Jamie zamknął oczy i poddał się miarowemu kołysaniu, gdy stare BMW przemierzało wyboistą drogę, Róisín natomiast usilnie starała się zdystansować do słów kierowcy, nie szukając sensu w jego wywodach. Czuła się jak tytułowa bohaterka Wożąc Panią Daisy w czasach, gdy najęty szofer nie pozyskał jej łask, a wręcz wzbudzał jej nienawiść. Poza tym, że kierowca nie był czarnoskóry, a ona nie miała 80 lat. Ani syna. I na pewno nie zrobiłaby afery, gdyby ktoś ukradł jej puszkę tuńczyka.

W końcu dotarli do Moherowych Klifów. Róisín uwielbiała tu przychodzić. Czuła się, jakby stała na krańcu świata i miała widok na dowolny fragment kuli ziemskiej. Jakby panowała nad wszystkim, miała pełną kontrolę. To miejsce oznaczało dla niej wolność, w każdym jej aspekcie. Tylko tutaj była przekonana, że potrafi latać. Zaczęła tańczyć przy krawędzi urwiska, z niekłamanym szczęściem wdzięcząc się do aparatu. Obiecała sobie, że jutro też odwiedzi swój azyl i skończy scenariusz, wróci na odpowiedni tor i znów skoncentruje się na dążeniach do sukcesu. Ale w tej chwili była tylko ona, kolejne obroty i osobliwy zapach przyrody po deszczu.

Jamie zakończył tę swoistą wycieczkę wizytą na małym straganie w sąsiedztwie klifów. Przerzucał rozstawione bibeloty pod czujnym okiem sprzedawczyni, przykładając do twarzy drewniane maski i pokazując przyjaciółce celtyckie symbole. Między prymitywnymi wyrobami coś błysnęło, silnie przykuwając jego uwagę. Wyłowił znalezisko ze sterty drobiazgów. Był to stosunkowo lekki, niewielki kryształ z subtelnymi rysami na powierzchni.
- Zobacz, znalazłem skarb – zwrócił się do Róisín, po czym rzucił jej kamień. Dziewczyna złapała świecidełko. Niespodziewanie intensywnie zakręciło jej się w głowie. Poczuła specyficzne ciepło, rozchodzące się po całym ciele. Punktem zapalnym zdawał się być obszar tuż za jej prawym uchem. Dotknęła instynktownie czułego miejsca i… zemdlała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz