8 października 2013

Rozdział V

„W wojnie domowej linia ognia jest niewidoczna - przechodzi przez serca.”
- Antoine de Saint-Exupéry

Środa, 04:03
Jamie wsunął dłonie w swoje nieco spocone loki, by bezwiednie przeczesać je palcami. Po chwili, powolnym ruchem, zsunął opuszki palców w kierunku przekrwionych oczu. Nagle poczuł się okropnie zmęczony. Potarł powieki, starając się wykrzesać z siebie chociaż odrobinę siły i energii. Najwidoczniej pokłady wigoru nie kryły się w gałkach ocznych, gdyż czynność nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Wiele by oddał za zwykłego papierosa lub kawę po irlandzku, jednak jego Marlboro zniknęły w zastraszającym tempie, kawę natomiast zaczną serwować dopiero w XVI wieku. Z rezygnacją opuścił ręce, wznawiając swoją marszrutę. Jego szlak wędrówkowy stanowił średnicę koła o długości około sześciu metrów ulokowaną tuż przed wejściem do jego pokoju. Już od piętnastu minut sprawdzał wytrzymałość klepiska, chodząc w kółko z drobnymi przerwami na dobijanie się do drzwi.
- Róisín, otwórz te przeklęte drzwi! – wydał z siebie coś na kształt krzyku zmieszanego z jękiem, uderzając otwartą dłonią w drewniane deski oddzielające go od pomieszczenia. Przyjrzał się konstrukcji z uwagą, kontemplując ułożenie słoi i zbutwiałych fragmentów. Uniósł nogę okrytą prostymi spodniami z szarego lnu, kierując stopę na sam środek drzwi. Długa tunika z czarnej wełny powędrowała w górę, pozwalając mu na większą swobodę ruchów.
- Róisín! – spróbował raz jeszcze. Pod wpływem braku odzewu jego ciało napięło się, a rysy zdominowało zacięcie. Całą siłę zmagazynowaną dzięki złości skumulował w dolnej kończynie i uderzył w spróchniałe bale.

Dzień wcześniej, 13:24
Róisín leżała nieruchomo na boleśnie niewygodnym łóżku, uparcie wpatrując się w brudny sufit. Ręce ułożyła wzdłuż ciała, blade usta zacisnęła w wąską linię, nieświadomie eksponując delikatne zagłębienia w policzkach. Gdyby nie napięcie na jej twarzy i nerwowe zaciskanie pięści, równie dobrze można by uznać, że jest martwa.
Prawdę mówiąc właśnie tak się czuła. Niezdolna do jakichkolwiek funkcji życiowych, otumaniona nieznaną rzeczywistością, pełna wyrzutów, których nie miała komu wyartykułować. Początki w Mistyi stanowiły dla niej absolutną wegetację, przerywaną niekontrolowanymi napadami paniki i furii, które, w znacznej mierze, odbijały się na Jamiem. Róisín daleko było do załamania, z pasją nienawidziła użalania się nad sobą i udręczania, jednak chwilowo musiała uznać się za niedysponowaną. Starała się jak najrzadziej opuszczać swój pokój, by uniknąć obcowania z innymi posiadaczami kryształów i, tym samym, nie afiszować się ze swoją nieporadnością. W tym momencie zdecydowanie nie uosabiała perfekcji.
- Zamierzam złożyć ci propozycję nie do odrzucenia* – oznajmił Jamie, stając nad jej łóżkiem, przybierając zachęcający ton głosu, jakim mówi się do niesfornego dziecka niszczącego kolejne obicie kanapy swoimi zabłoconymi butami, na które przestały działać uwagi rodziców.
Kiedy byli jeszcze na pierwszym roku studiów, uwielbiali mówić do siebie cytatami z filmów. Potrafili oprzeć na nich całą rozmowę, z niekłamanym zadowoleniem obserwując błysk w oku swojego współrozmówcy, niechybnie świadczący o rozpoznaniu źródła frazy. Była to jedna z tych małych rzeczy, którymi zauroczył ją Jamie, zjednując ją sobie nieodwołalnie.
Róisín doskonale pamiętała, jak stała przed budynkiem uczelni, opierając się o ceglany słup o nadkruszonych krawędziach, rozglądając się po ludziach i dostrzegając swoistą egzaltację i próżność w ich twarzach. Robiła dobrą minę do złej gry i modliła się do reżysera jej życia, by wpisał w scenariusz postać, którą będzie mogła pokochać. Wtedy zauważyła, jak w jej kierunku zmierza chłopak, mniej więcej w jej wieku. Mrużył swoje ciemnobrązowe oczy w ostrych promieniach październikowego słońca. Nie przepadał za słońcem. Wyglądał jakby większość wolnego czasu spędzał w piwnicy, tworząc te nonszalancko ambitne filmy, które ludzie oglądają wyłącznie dla intrygujących ujęć, bo i tak nie mają szansy wpaść na prawidłową interpretację któregokolwiek symbolu. Był blady, odrobinę zarośnięty i chudy jak gwiazdy rocka. Ciemne loki opadały mu na twarz, zaglądając za szkła okularów w grubych oprawkach i zmuszając go do częstego mrugania. W kieszeni jego przetartych ciemnogranatowych jeansów odznaczał się kształt niewielkiego notatnika. 
- Cześć, piękna** – powiedział po prostu, niezdarnie imitując głos Barbry Streisand.
- Do mnie mówisz?*** – odpowiedziała, nawet nie starając się brzmieć jak Robert De Niro. Przechyliła lekko głowę, badając jego reakcję. Chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi, a ona odwzajemniła uśmiech. Ten grymas znaczył wiele więcej niż serdeczność. Był zapowiedzią przyjaźni, zrozumienia i wielu lat wspólnej pracy. I Róisín w jednej chwili pojęła, że tym razem reżyser pozwolił ingerować aktorom w scenariusz.
W tej chwili jednak potrzebowała czegoś więcej. Zamiast podjąć jego grę, obróciła się minimalnie w jego stronę i rzuciła mu pytające spojrzenie.
- Najwyższa pora zacząć pracować – stwierdził, wyjawiając swoje intencje. Rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym na powrót skupił wzrok na przyjaciółce – To, - objął gestem dłoni ich cztery ściany, – nie są wymarzone warunki, ale możemy je trochę poprawić, jeśli będziemy w stanie coś zarobić – wyjaśnił swoje pobudki, uparcie wierząc, że ją również zmotywują.
Nie widząc żadnej reakcji, podjął wątek.
- Zacząłem szkicować przypadkowe rzeczy i osoby. Ludzi to interesuje, są skłonni zapłacić – obwieścił, wsuwając kciuki za materiał spodni. Nie ukrywał, że poza podstawowymi sprzętami, brakowało mu również kieszeni.
- Jamie, nie będę malować kiczowatych pejzaży dla bandy średniowiecznych pomyleńców, którzy nie mają zielonego pojęcia o sztuce. Nie mam zamiaru być częścią tego świata. Nie będę ich ratować i nie będę dla nich pracować – oświadczyła, odrobinę przeciągając samogłoski, by wiadomość dotarła do niego w całej swej istocie. – Chcę wrócić do domu. Może gdy ten szaleniec zauważy, że nie pomagam w jego misji ocalenia ograniczonych parobków, załatwi mi bilet w jedną stronę i będę mogła się porządnie umyć – wyjaśniła, siadając na łóżku, gotowa walczyć o swoje.
- Wydaje mi się, że twoja taktyka nie działa, siedzisz tu ponad tydzień, więc przejdźmy do planu B – odparł, podnosząc niemal niezauważalnie głos. Był zmęczony. Zmęczony życiem w tym dziwnym miejscu i czasach, zmęczony swoją bezradnością w obliczu nastroju Róisín, zmęczony brakiem umiejętności, by pomóc sobie, a co dopiero dziewczynie.
- Nie ma planu B – warknęła, zrywając się z łóżka. – Nie dam mu tego, czego chce – wykrzyknęła z pasją. Oczy przysłoniła jej cienka warstwa gniewu, mącąc obraz, ale również ingerując w umysł. Czuła, jak jej ciało rozpala ogień. – Nie prosiłam się o ten pieprzony kryształ! – przypomniała, wyrzucając ręce w górę.
- A czy ja prosiłem się o tę podróż? – odgryzł się, nim zdążył ugryźć się w język. Miał świadomość, że to jeden z napadów Róisín, że dziewczyna nie umie nad sobą zapanować, a żywioł niemal rozsadza ją od środka. Wiedział, że to jej jedyny sposób na odreagowanie tej całej sytuacji, zatuszowanie słabości. Najbardziej dotkliwie jednak zdawał sobie sprawę z tego, że przesadził.
Brwi Róisín powędrowały niebezpiecznie w górę. Chciała się rozpłakać, przytulić go, powstrzymać. Jej jedyna ostoja powoli się odsuwała, a jej grunt uciekał spod stóp. Złość i rozżalenie okazały się jednak silniejsze i gdy Jamie położył dłoń na jej ramieniu, chcąc załagodzić swoje słowa, zatriumfowały, rozgrzewając jej skórę. Temperatura jej ciała podniosła się do tego stopnia, że chłopak z okrzykiem bólu cofnął rękę. Przyjrzał się oparzonej skórze, odwrócił się i wyszedł bez słowa.
Houston, mamy problem.****

Amadeus stąpał ociężale po pokrytej sianem posadzce stajni. Wysuszona trawa przylepiała się do jego bosych stóp, gdy chodził od konia do konia, ściągając uprzęże. Przygotowywał się do czyszczenia części wozu i zaprzęgu. Niebieski, wyblakły od słońca bawełniany dublet przylgnął mu do ciała spoconego od pracy przy zwierzętach. Rękawy miał zrolowane do łokcia, kołnierz odpruty, przez co część jego klatki piersiowej wystawała spod materiału, wilgotne, niezwykle jasne włosy mimo odgarniania uparcie opadały na czoło. Zrobił krok w przód, napotykając spojrzenie obcego mężczyzny, po czym przystanął, jakby sobie coś przypomniał. Nie zareagował na zmieszaną minę przybysza. Uniósł z ziemi wiadro z wodą i ruszył w stronę koni.
Amadeus nie należał do osób serdecznych, rozmownych czy otwartych, nie dbał też o to, jak ludzie czują się w jego towarzystwie, w związku z czym nie czuł się w obowiązku przemówić jako pierwszy. Ponadto otoczenie nie bardzo go interesowało, obca mu więc była czysta ludzka ciekawość. Miał dwadzieścia osiem lat i kompletny niedobór ambicji życiowych. Został sierotą w wieku ośmiu lat, w wyniku jednego z pożarów, które trawiły okoliczne chaty, jakby to były pudełka od zapałek, osaczając dorosłych i dzieci ukrywających się przed ogniem w ciemnych szafach ściennych. Przygarnęli go państwo Garrett, byli pracodawcy jego ojca, z zamiarem przysposobienia go do zawodu. Nie narodziła się między nimi nawet najmniejsza nić porozumienia czy przywiązania. Po biologicznym ojcu Amadeus odziedziczył pracę stangreta i stajennego, mocne rysy twarzy oraz intensywnie granatowe oczy, po nowym opiekunie jedynie nazwisko.
Jamie pospiesznie wyciągnął pożółkły pergamin ze swojej torby, po czym gwałtownymi, urywanymi ruchami zaczął nakreślać sylwetkę blondyna. Mężczyzna, którego wizerunek powoli zapełniał stronę, nie był ani przystojny, ani brzydki. W istocie trudno by było chodzić po Mistyi i nie dostrzegać jego podobizn co kilka kroków, chociaż z racji przebywania na powietrzu stał się bardziej ogorzały niż większość mieszczan. Była w nim jednakże jakaś atletyczna gibkość, mimo wyraźnego, wrodzonego wstrętu do wysiłku. Nos miał lekko złamany, co nadawało jego twarzy, która ze swym rumieńcem włościanina nie była pozbawiona pewnej wyrazistości, wyraz dobitnej męskości. Jamie ukończył gorączkowy zarys mężczyzny i z niezrozumiałą ekscytacją zaczął jeszcze uważniej przyglądać się pierwowzorowi swojego dziełka. Na twarzy jego nowej muzy odbijało się mnóstwo sprzeczności, co w połączeniu z chłodną rezerwą przebijającą się przez jego wyważone ruchy zmuszało do dłuższej kontemplacji jego osoby.
- Jesteś piękny - stwierdził spontanicznie Jamie, ściskając dwoma palcami róg pergaminu.
Amadeus odwrócił się i uśmiechnął się krzywo, unosząc tylko jeden kącik ust.
Jamie zachęcony jakąkolwiek reakcją obcego wszedł na miękkie podłoże. Powietrze wokół niego było ciężkie i nagrzane, przesycone zapachem siana. Słyszał, jak konie poruszają się niecierpliwie i pierwszy raz odkąd był w Mestyi poczuł się spokojny.
- Co to? - zapytał Amadeus, wskazując palcem na pergamin. Jamie dopiero teraz poczuł wagę zwoju i strukturę materiału pod opuszkami. Nie wiedział, jakim językiem powinien operować wśród ludności Mestyi, jednak słysząc proste słowa mężczyzny, zrezygnował z transformowania słów, które znał. Odwrócił szkic w stronę jego pierwowzoru, nie spuszczając z oczu jego twarzy.
- Jesteś rzemieślnikiem - bardziej stwierdził niż zapytał Amadeus, nie komentując w żaden sposób jego pracy. Jamie miał nieodparte wrażenie, że nie ocenił jej nawet w myślach. Kiwnął głową, by przypieczętować swoją nową etykietę. Garrett również kiwnął głową, jakby wiedział już o nim wszystko. Gestem zachęcił go do wejścia głębiej.

Środa, 04:07
Jamie spędził z nowo poznanym mężczyzną kilka godzin, wciąż jednak nie potrafił go określić czy dopasować do jakiejkolwiek ramy. Wychodził ze stajni pobudzony dzięki wywarowi z cykorii podróżnika, który okazał się niezłym substytutem kawy, nową fajką bez znajomego napisu Marlboro, sporą ilością szkiców Amadeusa i nieuzasadnioną fascynacją swoją nową muzą. Jednak powrót do Róisín, którą zostawił tak bezradną i rozżaloną przywrócił uczucie zmęczenia i rezygnacji. Stał teraz nieco zagubiony ze swoimi zdobyczami, zaglądając do pokoju przez niewielki otwór, za którego powstanie odpowiadała jego noga. Pomieszczenie okazało się puste. Z wysiłkiem dostał się do środka i położył się na swoim łóżku. Róisín wróciła późno, słyszał, jak ostrożnie stawiała kroki, by go nie obudzić. Szła wyprostowana, bardziej pewna siebie, zdeterminowana, z konkretnym planem w głowie. Nie potrafił jednak rozszyfrować skąd ta nagła zmiana i jaki cel mogła sobie obrać. Nie drgnął, dopóki skrzypienie desek nie ustało i dziewczyna nie ułożyła się na swoim posłaniu. Cieszył się, że nie czeka go kolejna konfrontacja i że nie dane mu było zobaczyć jej minę, gdy dostrzegła dziurę. Zamknął oczy i w końcu zasnął, z pytaniem cisnącym się na usta.
Czy faktycznie miłość znaczy, że nigdy nie musisz mówić „przepraszam”?*****



*Ojciec chrzestny
**Zabawna dziewczyna
***Taksówkarz
****Apollo 13
*****Love Story